Magia sześciu strun

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Sądzę, że nie będzie przesadą, jeśli nazwę gitarę instrumentem wszech czasów. Owszem, skrzypce czy fortepian są bardziej dostojne, rzeklbym wręcz "elitarne", ale to gitara stała się prawdziwym hitem wśród muzyków. Cała historia rocka opiera się właśnie na tym sześciostrunowym instrumencie.

Magię gitary elektrycznej docenił Davis Guggenheim, znany wcześniej m. in. z "Niewygodniej prawdy", reżyserując "It might get loud", w którym głos w sprawie gitary oddaje prawdziwym specjalistom.
Pierwszym z nich jest Jimmy Page - gitarzysta legendarnego Led Zeppelin, prawdziwy rock'n'rollowiec, którego muzyka za każdym razem powoduje u mnie ciarki na plecach. Drugi bohater to The Edge, gitarzysta U2, który uwielbia bawić się dźwiękiem przy pomocy różnego rodzaju sprzętów. Ostatnim specjalistą jest Jack White, człowiek-orkiestra, który zyskał popularność dzięki założonemu przez siebie zespołowi White Stripes.
Każdy z bohaterów "It might get loud" to człowiek innej dekady, innego stylu, innej techniki. To także, a nawet przede wszystkim, trzy zupełnie inne osobowości, które łączy jedno - są prawdziwymi czarodziejami gitary (co potwierdza lista 100 najlepszych gitarzystów w historii, na której wszyscy trzej znajdują się w pierwszej trzydziestce).

Film przedstawia nam więc nie tylko gitarę jako instrument, ale przede wszystkim jej wpływ na życie i twórczość muzyków. Kamera towarzyszy bohaterom w ich podróżach do miejsc, w których się wychowali, uczyli się grać, a także tych, w których nagrywali swoje największe hity. Oprócz tego pokazane jest zaaranżowane spotkanie trzech gitarzystów, podczas którego wspólnie dyskutują na temat swojej twórczości, wymieniają się cennymi uwagami, a nawet wspólnie grają.

"It might get loud" to niesamowicie ciekawa opowieść o dźwięku, o graniu koncertów, o tworzeniu i przecieraniu nowych szlaków w muzyce. Każdy z trzech zaproszonych do filmu muzyków jest niesamowity w tym co robi, każdy jest bardzo ciekawą postacią. Co oczywiste, przez cały film towarzyszy nam fantastyczna muzyka, prawdziwe rockowe hity, autorstwa nie tylko trzech mistrzów, ale również artystów, którzy ich inspirowali.

Cóż mogę więcej dodać - "It might get loud" to naprawdę fantastyczny dokument. Nim się zorientowałem już leciały napisy końcowe, w trakcie których Jimmy, Jack i The Edge wspólnie zagrali jeden utwór - teraz słucham go po kilka razy dziennie. Polecam film każdemu, kto fascynuje się muzyką, nawet, jeśli nie kojarzy żadnego z głównych bohaterów (jest ktoś taki?!). Gwarantuję, że po seansie na pewno sięgnie po którąś z płyt Zeppelinów, a może i kiedyś sam nauczy się grać magiczne "Stairway to heaven".

http://www.youtube.com/watch?v=5sBLir8H2zM

Zwiastun:

Oj będzie zdecydowanie przesadą, bo "wszechczasy" raczej nie oznaczają tylko muzyki rockowej. Biorąc pod uwagę wszystkie czasy i style, to instrumentem wszechczasów jest chyba fujarka, bo najłatwiej ją zrobić, więc pojawiała się pewnie w każdej kulturze. A w naszej europejskiej jej udoskonaleniem są organy, a organy to Bach, a Bach to ojciec współczesnej muzyki...

Głosuję więc za fujarką :)

@doktor_pueblo pewnie, że nie oznaczają tylko muzyki rockowej. Wydaje mi się jednak, że gitara jest instrumentem o tyle wyjątkowym, że jest wszechobecna. Można być jej prawdziwym wirtuozem, jak chociażby Page, można tworzyć na niej muzykę bardzo prostą (Cobain), można grać na niej przy ognisku z przyjaciółmi, w domu z przyjaciółmi. Myślę też, że nie ma drugiego instrumentu tak bliskiego każdemu człowiekowi.

Heh, nie no spoko, ja też lubię muzykę rockową i gitarę jak najbardziej. I fujarek oczywiście nie słucham. Nie ryzykowałbym tylko zdań o instrumencie "wszechczasów", bo jednak muzyka to coś więcej niż ostatnie parędziesiąt lat.

Dodaj komentarz